piątek, 6 grudnia 2013

2. Powietrze może opuścić moje płuca lecz me serce zawsze pozostanie z Tobą.



Każdego ranka ciągnęło mnie na rynek, lecz tą myśl próbowałem wybić sobie z głowy. Czułem pustkę, gdy nie widziałem Cię cały dzień. Twój widok napawał mnie radością i nadzieją, choć nie wiedziałem dlaczego. Dziurę po twojej obecności próbowałem wypełnić siatkówką – moją miłością. 

I nadal uparcie twierdziłem, że nigdy nie pojawisz się już na rynku.
Nigdy nie będziesz szła w słomianym kapeluszu.
Nigdy nie będziesz prowadziła swojego roweru z wygiętą ramą.
Nigdy nie będziesz się uśmiechać do ludzi, chociaż byli Ci zupełnie obcy. 

A gdy zobaczyłem jak gonisz swój kapelusz koło mojego bloku, nie wytrzymałem. Chociaż było ledwo po szóstej, zbiegłem po schodach, ubierając się po drodze. Wyszedłem na zewnątrz i niewidzialna siła ukłuła mnie w serce, bo Ciebie tam nie było. Mimo to wytrwale podążałem na rynek, nadal mając nadzieję. Zaślepiony marzenie o zobaczeniu Ciebie, prawie wpadłem pod rower.  Zerknąłem w stronę mostu, choć wątpiłem w to, abyś tam była.
A jednak.
Prowadziłaś pod rękę starszą kobietę. Śmiałaś się z jej słów i co chwila poprawiałaś kapelusz na głowie. Trzymałaś w dłoni bułkę zawiniętą w papier śniadaniowy. Na ramieniu wisiała Ci stara, wyniszczona, duża torba. Powstrzymałem się przed podejściem do Ciebie, bo wiedziałem jak to spotkanie mogłoby się zakończyć. Po naszym ostatnim nie miałaś o mnie wygórowanego zdania. Słowami zrównałaś mnie równo z ziemią, mimo moich dwóch metrów. Byłaś malutka i drobniutka, tak że choćby dotknięcie palcem mogło Cię skrzywdzić. Wodziłem za Tobą wzrokiem, gdy tak uroczo się śmiałaś. Cały czas. Nawet wtedy, gdy starsza kobieta wręczyła Ci w dłonie dwie ogromne reklamówki z zakupami. Nie protestowałaś, wręcz przeciwnie. Z dziwną ochotą wzięłaś od niej pakunki. I wtedy moje spełniło się moje najskrytsze marzenie. Podniosłem głowę do góry i wyszeptałem w chmury bezgłośne: dziękuję. Podmuch ciepłego wiatru zdarł Ci z głowy słomiany kapelusz.  Podniosłem go, gdy zawirował koło moich nóg. Odwróciłaś się gwałtownie i rozglądając się zagubiona dookoła. Sprawiałaś wrażenie jakby ten kapelusz był całym twoim życiem, jedynym przyjacielem, bez którego nie mogłaś żyć. Dlatego też, gdy zobaczyłaś, że bawię się czerwonymi wstążkami, dosłownie zamarłaś. Przeprosiłaś starszą kobietę i odstawiłaś zakupy na bruk. Z poważną miną podeszłaś do mnie i wyrwałaś go z moich rąk. Z oburzeniem patrzyłaś mi w oczy, wcale się nie bojąc. Naciągnęłaś kapelusz na głowę, prychając pod nosem. Jak zaczarowany wpatrywałem się w twoje błękitne tęczówki, nie mogąc przestać. Zagięłaś rondo kapelusza do dołu, by przenikliwie promienie słońca nie dręczyły twoich oczu. Pierwsza przerwałaś nasz kontakt wzrokowy, słysząc ciche nawoływanie starszej pani. Nie usłyszałem twojego imienia. Stałem jak wryty. Cały czas trzymając kapelusz dłonią, podbiegłaś do kobiety i podniosłaś torby. A ona znów wzięła Cię pod ramię. Skierowałyście się w stronę mostu, stamtąd skąd przyszłyście. Zerknęłaś na mnie kątem oka, uśmiechając się do kobieciny. Już wtedy nie mogłem pogodzić się z tym, że odchodzisz. Stałem na środku rynku jak głupi do momentu, gdy zaczęło się tam robić naprawdę tłoczno. Westchnąłem wtedy głośno i wróciłem do swojego mieszkania. Półtorej godziny później siedziałem w męskiej szatni i spróbowałem skupić swoje myśli tylko na siatkówce. Była to żmudna praca, bo chodziłem rozkojarzony jak nigdy. Koledzy posyłali mi zdziwione spojrzenia, a ja nic nie mogłem z tym zrobić. Byłem na siebie wściekły. Tak łatwo mnie oczarowałaś. Tak łatwo zajęłaś część mojego serca i mózgu. Tak łatwo wkroczyłaś w moje życie, przesiąknięte siatkówką. Wyszedłem z hali w jeszcze gorszym nastroju niż pojawiłem się tam za pierwszym razem. Kolega dzielnie dotrzymywał mi kroku aż do skrzyżowania. Potem nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Jak w transie znów podążyłem na rynek. Obszedłem go wzdłuż i wszerz, lecz nigdzie Cię nie zobaczyłem. Z posępną miną wracałem do mieszkania, kiedy jakaś siła kazała mi spojrzeć w lewą stronę. Czy omyliłbym kiedyś twój kapelusz? Nigdy. Trzymałaś pod pachą ogromne, białe płótno, a ze zniszczonej torby wystawało wiele pędzli. Podszedłem do Ciebie nieśmiało, bo inaczej nie mogłem. Brakowało mi tej siły przebicia. Rzadko kiedy zabierałem głos w ważniejszych sprawach, wolałem się nie udzielać. Przez liczne wyjazdy za granicę na światowe turnieje, ta cecha zaczęła być coraz mniej widoczna. Zrównałem z Tobą krok, choć Ty sprawiałaś wrażenie, że zupełnie mnie nie widzisz. Zapytałem cicho, czy pomóc nieść Ci płótno.
- Nie, dziękuję – prychnęłaś pod nosem. Mój bystry wzrok zauważył, że poróżowiały Ci policzki. Szłaś wytrwale, nie zwracając na mnie uwagi. W pewnym momencie zatrzymałaś się gwałtownie i podniosłaś głowę do góry, bo spojrzeć w moje oczy. Byłaś oburzona faktem, że nadal za Tobą idę. Stwierdziłaś, że skoro już jestem tak uparty, to powinienem wziąć od ciebie to cholerne płótno, które uniemożliwiało Ci chodzenie. Doniosłem je sam aż do samego bloku, w którym mieszkałaś. Próbowałaś mi je odebrać z powrotem, jednak nie pozwoliłem.
- Nie dasz rady wnieść tego na górę – oznajmiłem pewnie. Stwierdziłaś, że jesteś wystarczająco samodzielna, by zanieść do domu kawałek materiału. W końcu jednak otworzyłaś ciężkie drzwi i wprowadziłaś mnie do obskurnego wnętrza. Zawstydzona prowadziłaś mnie na górę, ani razu nie spoglądając w moją stronę. Próbowałaś wygrzebać z torebki klucze, lecz zamiast nich wypadły Ci pędzle. Przetoczyły się po płytkach i spadły w szczelinę między schodami. Przewróciłaś oczami, słysząc jak spadają na parter. Zignorowałaś to co do Ciebie powiedziałem i szybko zaczęłaś zbiegać ze schodów. Oparłem się o ścianę, czekając aż wrócisz. W końcu ustałaś na klatce, dysząc ciężko. Wygrzebałaś te cholerne klucze i otworzyłaś mieszkanie, które swoimi gabarytami przypominało szatnię w rzeszowskiej hali. Zawstydzona kazałaś odstawić mi płótno przy ścianie. W twoim maleńkim mieszkanku unosił się zapach farb. Za jednymi z zamkniętych drzwi było przeraźliwie biało. Wrzuciłaś tam swoją torbę z pędzlami i znów ustałaś w korytarzu. Odwiesiłaś słomiany kapelusz na haczyk. Długo patrzyliśmy się na siebie, aż w końcu postawiłem opuścić twoje mieszkanie. Zbiegłem po schodach i wypadłem z budynku. Nie wiedziałem czy mam się cieszyć z tego, że pozwoliłaś mi już tak daleko zabrnąć w swoje życie czy płakać, że zbyt mocno w nie ingeruję. Pozostałem w niewiedzy do dnia dzisiejszego, gdy już od dawna żyję wspomnieniami. 


Proszę szczerze, bo bardziej zadowolona byłam z poprzedniego rozdziału :) Postaram się dodawać co piątek. Pieprzone paradoksy, bo od pierwszego rozdziału minęły już dwa tygodnie.

5 komentarzy:

  1. Ciekawe jakimi wspomnieniami i czy laczylo ich cos wczesniej hmmm aaaa ja kocham to <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakimi wspomnieniami on żyje? Może jak by był odrobinę bardziej asertywny, to ich znajomość byłaby milsza? No ale taki urok Piotra:)

    OdpowiedzUsuń
  3. chciałabym na początku powiedzieć, że piosenka cudownie komponuje się z treścią opowiadania.
    podoba mi się perspektywa, którą wybrałaś.
    bardzo rzadko spotykam się z kimś kto jest kobietą, pisze jakby z perspektywy mężczyzny i dobrze to wychodzi. :)
    nadzieja zauroczyła Piotrka, i to nawet w trudny do opisania sposób. to taka artystyczna duszyczka. umie postawić na swoim. ale pewnie jak to artystka jest mega zakręcona i postrzega po swojemu świat. ;)
    pozdrawiam, Jagoda :*
    http://zbyt-trudne.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Piotrek jest taki uroczy, taki pełen nadziei, taki kochany :) Jestem ciekawa Twojego pomysłu na ciąg dalszy tego opowiadania, bo zapowiada się świetnie! Informuj mnie, proszę o nowościach. Adres do mojego bloga masz z tego, co wiem, ale przypomnę: http://postaraj-sie-prosze.blogspot.com/
    Pozdrawiam i całuje! ;*

    OdpowiedzUsuń
  5. Podoba mi się, a Piotra uwielbiam po prostu za to że jest ;) Ostatnie słowa tego rozdziału bardzo mnie zaciekawiły "gdy już od dawna żyje wspomnieniami" Hmm czekam na więcej ;)

    OdpowiedzUsuń