Każdego ranka ciągnęło mnie na rynek, lecz tą myśl
próbowałem wybić sobie z głowy. Czułem pustkę, gdy nie widziałem Cię cały
dzień. Twój widok napawał mnie radością i nadzieją, choć nie wiedziałem
dlaczego. Dziurę po twojej obecności próbowałem wypełnić siatkówką – moją
miłością.
I nadal uparcie twierdziłem, że nigdy nie pojawisz się już na rynku.
Nigdy nie będziesz szła w słomianym kapeluszu.
Nigdy nie będziesz prowadziła swojego roweru z wygiętą ramą.
Nigdy nie będziesz się uśmiechać do ludzi, chociaż byli Ci
zupełnie obcy.
A gdy zobaczyłem jak gonisz swój kapelusz koło mojego bloku,
nie wytrzymałem. Chociaż było ledwo po szóstej, zbiegłem po schodach, ubierając
się po drodze. Wyszedłem na zewnątrz i niewidzialna siła ukłuła mnie w serce,
bo Ciebie tam nie było. Mimo to wytrwale podążałem na rynek, nadal mając
nadzieję. Zaślepiony marzenie o zobaczeniu Ciebie, prawie wpadłem pod
rower. Zerknąłem w stronę mostu, choć
wątpiłem w to, abyś tam była.
A jednak.
Prowadziłaś pod rękę starszą kobietę. Śmiałaś się z jej słów
i co chwila poprawiałaś kapelusz na głowie. Trzymałaś w dłoni bułkę zawiniętą w
papier śniadaniowy. Na ramieniu wisiała Ci stara, wyniszczona, duża torba.
Powstrzymałem się przed podejściem do Ciebie, bo wiedziałem jak to spotkanie
mogłoby się zakończyć. Po naszym ostatnim nie miałaś o mnie wygórowanego
zdania. Słowami zrównałaś mnie równo z ziemią, mimo moich dwóch metrów. Byłaś
malutka i drobniutka, tak że choćby dotknięcie palcem mogło Cię skrzywdzić. Wodziłem
za Tobą wzrokiem, gdy tak uroczo się śmiałaś. Cały czas. Nawet wtedy, gdy
starsza kobieta wręczyła Ci w dłonie dwie ogromne reklamówki z zakupami. Nie
protestowałaś, wręcz przeciwnie. Z dziwną ochotą wzięłaś od niej pakunki. I
wtedy moje spełniło się moje najskrytsze marzenie. Podniosłem głowę do góry i wyszeptałem
w chmury bezgłośne: dziękuję. Podmuch ciepłego wiatru zdarł Ci z głowy słomiany
kapelusz. Podniosłem go, gdy zawirował
koło moich nóg. Odwróciłaś się gwałtownie i rozglądając się zagubiona dookoła.
Sprawiałaś wrażenie jakby ten kapelusz był całym twoim życiem, jedynym
przyjacielem, bez którego nie mogłaś żyć. Dlatego też, gdy zobaczyłaś, że bawię
się czerwonymi wstążkami, dosłownie zamarłaś. Przeprosiłaś starszą kobietę i
odstawiłaś zakupy na bruk. Z poważną miną podeszłaś do mnie i wyrwałaś go z
moich rąk. Z oburzeniem patrzyłaś mi w oczy, wcale się nie bojąc. Naciągnęłaś
kapelusz na głowę, prychając pod nosem. Jak zaczarowany wpatrywałem się w twoje
błękitne tęczówki, nie mogąc przestać. Zagięłaś rondo kapelusza do dołu, by
przenikliwie promienie słońca nie dręczyły twoich oczu. Pierwsza przerwałaś
nasz kontakt wzrokowy, słysząc ciche nawoływanie starszej pani. Nie usłyszałem
twojego imienia. Stałem jak wryty. Cały czas trzymając kapelusz dłonią, podbiegłaś
do kobiety i podniosłaś torby. A ona znów wzięła Cię pod ramię. Skierowałyście
się w stronę mostu, stamtąd skąd przyszłyście. Zerknęłaś na mnie kątem oka,
uśmiechając się do kobieciny. Już wtedy nie mogłem pogodzić się z tym, że
odchodzisz. Stałem na środku rynku jak głupi do momentu, gdy zaczęło się tam
robić naprawdę tłoczno. Westchnąłem wtedy głośno i wróciłem do swojego
mieszkania. Półtorej godziny później siedziałem w męskiej szatni i spróbowałem
skupić swoje myśli tylko na siatkówce. Była to żmudna praca, bo chodziłem rozkojarzony
jak nigdy. Koledzy posyłali mi zdziwione spojrzenia, a ja nic nie mogłem z tym
zrobić. Byłem na siebie wściekły. Tak łatwo mnie oczarowałaś. Tak łatwo zajęłaś
część mojego serca i mózgu. Tak łatwo wkroczyłaś w moje życie, przesiąknięte
siatkówką. Wyszedłem z hali w jeszcze gorszym nastroju niż pojawiłem się tam za
pierwszym razem. Kolega dzielnie dotrzymywał mi kroku aż do skrzyżowania. Potem
nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Jak w transie znów podążyłem na rynek.
Obszedłem go wzdłuż i wszerz, lecz nigdzie Cię nie zobaczyłem. Z posępną miną
wracałem do mieszkania, kiedy jakaś siła kazała mi spojrzeć w lewą stronę. Czy
omyliłbym kiedyś twój kapelusz? Nigdy. Trzymałaś pod pachą ogromne, białe
płótno, a ze zniszczonej torby wystawało wiele pędzli. Podszedłem do Ciebie
nieśmiało, bo inaczej nie mogłem. Brakowało mi tej siły przebicia. Rzadko kiedy
zabierałem głos w ważniejszych sprawach, wolałem się nie udzielać. Przez liczne
wyjazdy za granicę na światowe turnieje, ta cecha zaczęła być coraz mniej widoczna.
Zrównałem z Tobą krok, choć Ty sprawiałaś wrażenie, że zupełnie mnie nie
widzisz. Zapytałem cicho, czy pomóc nieść Ci płótno.
- Nie, dziękuję – prychnęłaś pod nosem. Mój bystry wzrok
zauważył, że poróżowiały Ci policzki. Szłaś wytrwale, nie zwracając na mnie
uwagi. W pewnym momencie zatrzymałaś się gwałtownie i podniosłaś głowę do góry,
bo spojrzeć w moje oczy. Byłaś oburzona faktem, że nadal za Tobą idę.
Stwierdziłaś, że skoro już jestem tak uparty, to powinienem wziąć od ciebie to
cholerne płótno, które uniemożliwiało Ci chodzenie. Doniosłem je sam aż do
samego bloku, w którym mieszkałaś. Próbowałaś mi je odebrać z powrotem, jednak
nie pozwoliłem.
- Nie dasz rady wnieść tego na górę – oznajmiłem pewnie.
Stwierdziłaś, że jesteś wystarczająco samodzielna, by zanieść do domu kawałek
materiału. W końcu jednak otworzyłaś ciężkie drzwi i wprowadziłaś mnie do
obskurnego wnętrza. Zawstydzona prowadziłaś mnie na górę, ani razu nie
spoglądając w moją stronę. Próbowałaś wygrzebać z torebki klucze, lecz zamiast
nich wypadły Ci pędzle. Przetoczyły się po płytkach i spadły w szczelinę między
schodami. Przewróciłaś oczami, słysząc jak spadają na parter. Zignorowałaś to co
do Ciebie powiedziałem i szybko zaczęłaś zbiegać ze schodów. Oparłem się o
ścianę, czekając aż wrócisz. W końcu ustałaś na klatce, dysząc ciężko. Wygrzebałaś
te cholerne klucze i otworzyłaś mieszkanie, które swoimi gabarytami
przypominało szatnię w rzeszowskiej hali. Zawstydzona kazałaś odstawić mi
płótno przy ścianie. W twoim maleńkim mieszkanku unosił się zapach farb. Za
jednymi z zamkniętych drzwi było przeraźliwie biało. Wrzuciłaś tam swoją torbę
z pędzlami i znów ustałaś w korytarzu. Odwiesiłaś słomiany kapelusz na haczyk.
Długo patrzyliśmy się na siebie, aż w końcu postawiłem opuścić twoje
mieszkanie. Zbiegłem po schodach i wypadłem z budynku. Nie wiedziałem czy mam
się cieszyć z tego, że pozwoliłaś mi już tak daleko zabrnąć w swoje życie czy
płakać, że zbyt mocno w nie ingeruję. Pozostałem w niewiedzy do dnia
dzisiejszego, gdy już od dawna żyję wspomnieniami.
Proszę szczerze, bo bardziej zadowolona byłam z poprzedniego rozdziału :) Postaram się dodawać co piątek. Pieprzone paradoksy, bo od pierwszego rozdziału minęły już dwa tygodnie.
Ciekawe jakimi wspomnieniami i czy laczylo ich cos wczesniej hmmm aaaa ja kocham to <3
OdpowiedzUsuńJakimi wspomnieniami on żyje? Może jak by był odrobinę bardziej asertywny, to ich znajomość byłaby milsza? No ale taki urok Piotra:)
OdpowiedzUsuńchciałabym na początku powiedzieć, że piosenka cudownie komponuje się z treścią opowiadania.
OdpowiedzUsuńpodoba mi się perspektywa, którą wybrałaś.
bardzo rzadko spotykam się z kimś kto jest kobietą, pisze jakby z perspektywy mężczyzny i dobrze to wychodzi. :)
nadzieja zauroczyła Piotrka, i to nawet w trudny do opisania sposób. to taka artystyczna duszyczka. umie postawić na swoim. ale pewnie jak to artystka jest mega zakręcona i postrzega po swojemu świat. ;)
pozdrawiam, Jagoda :*
http://zbyt-trudne.blogspot.com/
Piotrek jest taki uroczy, taki pełen nadziei, taki kochany :) Jestem ciekawa Twojego pomysłu na ciąg dalszy tego opowiadania, bo zapowiada się świetnie! Informuj mnie, proszę o nowościach. Adres do mojego bloga masz z tego, co wiem, ale przypomnę: http://postaraj-sie-prosze.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i całuje! ;*
Podoba mi się, a Piotra uwielbiam po prostu za to że jest ;) Ostatnie słowa tego rozdziału bardzo mnie zaciekawiły "gdy już od dawna żyje wspomnieniami" Hmm czekam na więcej ;)
OdpowiedzUsuń